Urok moich świąt. Nigdzie nie muszę lecieć. Nic nie muszę. Lubię takie poranki, kiedy jest czas na wdychanie aromatu kawy i oglądanie świata, który jest na czubkach palców… Ostatni miesiąc – szaleńcze tempo, w które wkroczyłam po kilku miesiacach choroby, trzymania się ściany, łóżka i wszystkich swoich niemożności. Życie sprawia ciągle niespodzianki. Zamiast kawy – inhalacja z Eukaliptusem i Miętą, których zapach rozlega się teraz po pokoju, ale nie bardzo chce wnikać w moje płuca. Najnowsza diagnoza – kurz – biblioteczny, książkowy, drogowy, strychowy. Początki astmy, a więc dlatego nie mogłam mówić, wysiadało mi gardło przez ostatnie dwa lata, może nawet dawniej, a ja bohatersko strałam się nie zwracać na to uwagi. Żaden lekarz na to nie wpadł, zresztą ja sama też nie. Rzeczywiście miałam w rękach 10 tys. mocno zakurzonych książek na krótko przed chorobą… sama tego jakoś nie zajarzyłam… chociaż przecież wiem, że w dwustuletnich voluminach kryją się różne paskudztwa. Ale i tak jest dobrze, chodzę przecież. :) Nawet jeżdżę. :) Zaskakujące wycieczki, których sama nigdy bym nie zaplanowała. Jak Grybów ostatnio – z Madzią i z Markiem, którzy cudownie wyśpiewywali mi bieszczadzkie kawałki. Spotkanie z Zosią – pierwszy raz po Camino 2004. Kolejna niespodzianka. Wojciec. Siła. Eucharystia – pierwszy raz po… A dzisiaj Pascha… Madzia, lat 9, napisała mi wczoraj na gg:
no :) super, a wiesz, że ja spóbuję nie zasnać!
To ja też, Współczesna Magdaleno, spróbuję z Tobą nie zasnąć…
Wesołych Świąt :)